top of page

Od piasków pustyni po ośnieżone szczyty

  • activemadness
  • 2 sty 2017
  • 18 minut(y) czytania

Dzień 1

Lot z Warszawy do Maroka trwa 4,5 godziny i jest to zdecydowanie zbyt długi czas przebywania w towarzystwie uczestników wycieczek w stylu „all inclusive”. Trochę żałowaliśmy, że wybraliśmy lot czarterowy, ale była to najdogodniejsza opcja dostania się do Maroka w okresie przedświątecznym. Zresztą to tylko 4,5 godziny. Zobaczymy ich następnym razem dopiero za tydzień…

Lądowaliśmy na lotnisku w pobliskim kurorcie – Agadirze. Stwierdziliśmy, że nie będziemy odwiedzać miasta, tylko udamy się miejskim autobusem linii 37 do lokalnego hubu transportowego w Inezgane i stamtąd ruszymy dalej. Nie mieliśmy żadnego skonkretyzowanego planu. Ja bardzo chciałam zobaczyć pustynię, a Łukasz siedzące na drzewach arganowych kozy. Jednak przed wyjazdem poczytaliśmy tylko różne reportaże oraz porady o Maroko i z przewodnikiem Lonely Planet w ręce rzuciliśmy się w wir przygody.

Lotnisko powitało nas przyjemną pogodą około 20 stopni, cóż to była za odskocznia od szarej polskiej zimy! Naganiacze próbowali nas usilnie namówić na zamówienie taksówki, jednak wiedzieliśmy, że o wiele taniej wyjdzie nam przejazd lokalnym autobusem (autobus kosztował 4,5 MAD natomiast taksówkarze życzyli sobie zawrotnych sum za podwiezienie nas do centrum). W Inezgane przesiedliśmy się dosłownie z jednego autobusu do drugiego, decyzję podjęliśmy w ułamku sekundy słysząc pytanie: Marrakesz? Marrakesz? Ponad połowę drogi z Inezgane do Marrakeszu przespaliśmy, jednak z okien autobusu udało nam się zobaczyć baraszkujące na arganowych drzewach kozy! Okolice Agadiru są jedynym miejscem w Maroku, gdzie możemy podziwiać takie obrazki.

Do Marrakeszu przyjechaliśmy późnym popołudniem, Było mokro i zimno! Był to lekki szok klimatyczny, już drugi tego samego dnia. Dworzec autobusowy jest troszkę oddalony od centrum i mieliśmy początkowo małe problemy logistyczne (nałożyła się na nas zarwana noc i kilka godzin podróży). Wzięliśmy więc jedną z petit taxi i ostro się targując zostaliśmy dowiezieni w pobliże wybranego przez nas hoteliku. Oczywiście żeby nie było zbyt łatwo taksówka zatrzymała się po drugiej stronie Mediny, więc troszkę błądziliśmy krętymi uliczkami, później się okazało, że wystarczyło abyśmy dojechali na główny plac Jeema el-Fna i już bylibyśmy u progu upragnionego pokoju, jednak dane nam było skorzystanie (nie do końca chciane) z usług lokalnych „przewodników”, którzy za niewielką zapłatą wskażą drogę w krętych alejkach mediny do poszukiwanego miejsca. Nasz hotelik znajdował się na początku jednej z odchodzących od placyku ulic, zbyt wąskiej dla samochodów, co dawało upragniony spokój i odcinało zupełnie dźwięki nieprzerwanie trąbiących samochodów i skuterów. Hotel Cecil jest przyjemnym miejscem, z ciepłą wodą oraz bardzo fajnymi śniadaniami na tarasie (widok wschodzącego słońca z Atlasem w tle jest cudowny!). Dużym plusem w wyposażeniu pokoju była klimatyzacja. Pewnie jest to dla każdego oczywiste, bo Maroko kojarzy się z bardzo wysokimi temperaturami, jednak nie w grudniu… Nasz klimatyzator służył nam do ogrzewania i już wtedy wiedzieliśmy, że będzie to dużo bardziej ceniony element wyposażenia, niż ciepła woda w kranie!

Po szybkim rozpakowaniu i prysznicu wyszliśmy poszukać jakiegoś miejsca do jedzenia. Pierwszą oczywistością był dla nas pobliski plac Jeema el-Fna. Mimo nie do końca dobrej sławy tego miejsca – to tutaj w popularnej restauracja Argana 28 kwietnia 2011 roku doszło do zamachu bombowego, w którym zginęło 17 osób. W pierwszym momencie uświadomienia sobie tego faktu poczułam się nieswojo, jednak nadal zdawałam sobie sprawę, że mimo wszystko jest tutaj dużo bezpieczniej, niż w jakimkolwiek zachodnioeuropejskim kraju (co miało za kilka dni okazać się prawdą w związku z zamachem dokonanym na targu bożonarodzeniowym w Berlinie). Wybraliśmy pierwsze lepsze miejsce, które wydawało nam się w miarę ciepłe i siedzieli w nim tubylcy. Wybór absolutnie nie okazał się strzałem w dziesiątkę, ale zamówione tajiny, zaspokoiły nasz pierwszy głód. Tajin to nie tylko nazwa potrawy, ale również naczynia w którym ta potrawa jest przyrządzana. Składa się ze stożkowatej pokrywki oraz głębszej misy, w której podczas dość długiego procesu gotowania otrzymujemy tajin z mięsem oraz sezonowymi warzywami (składnikiem mięsnym jest najczęściej kurczak lub baranina i należy przyznać, że ten sposób przygotowywany kurczak był jednym z najlepszych jakie jedliśmy, chociaż podczas wyjazdu staraliśmy się korzystać w niekończącego się dostępu do baraniny).

Po posiłku skusiliśmy się na spacer po placu. Jest on wraz z całym zabytkowym centrum (mediną) wpisany na listę UNESCO. Tam natknęliśmy się na reklamę wycieczek na pustynię. Generalnie jestem straszną przeciwniczką „lokalnych wycieczek”, ale wiedziałam, że przy tak krótkim urlopie w tak dużym i pięknym kraju, to moja jedyna szansa na spełnienie marzenia o pustyni! Postanowiliśmy spróbować i w zależności od ceny zdecydować się lub nie na jedną z proponowanych wycieczek. Olbrzymim ich plusem jest to, że odbywają się codziennie, a ich długość jest zróżnicowana. Mnie interesowała tylko 3-dniowa, która dawała możliwość na odwiedzenie ergu Chebbi. W Maroku większość osób zajmujących się turystyką mówi po angielsku, dlatego mogliśmy spokojnie wypytać o wszystkie szczegóły sprzedającego. W cenie wycieczki mieliśmy zapewniony przejazd Marrakesz-Merzouga-Marrakesz, dwa noclegi – w tym jeden w namiocie Berberów na pustyni, śniadania oraz kolacje i przejażdżkę na wielbłądzie. Mi na samo słowo wielbłąd i noc na pustyni oczy zrobiły się wielkości spodków i Łukasz już wiedział, że nawet wysoka cena nie będzie mnie w stanie odwieść od tej wyprawy. To czego cena nie zawierała to lunch (niestety kierowca zatrzymuje się tylko w turystycznych miejscach, gdzie ceny są nieraz dwukrotnie wyższe niż przeciętnie, a jedzenie nie zawsze najlepsze) oraz opłaty dla lokalnych przewodników – niektórzy podają cenę z góry, inni stosują znane nam „co łaska”. Po niezbyt długich targach – trzeba przyznać, że w trakcie wyjazdu Łukasz wyspecjalizował się w nich do perfekcji! – zbiliśmy cenę do 70 euro i zapłaciliśmy zadatek za wycieczkę, która rozpoczynała się kolejnego dnia o 7 rano (udało nam się przesunąć ją na 7.25, tak abyśmy mieli czas na zjedzenie śniadania w naszym hoteliku). Cenę pewnie udałoby się jeszcze obniżyć w dół (wyszliśmy ze 120 euro!), ale nie mieliśmy już na to siły J Po zapłaceniu zadatku otrzymuje się świstek papieru, na którym wypisane są wszystkie świadczenia oraz godziny rozpoczęcia i zakończenia imprezy. Reszta płatna jest kierowcy tuż przed wyjazdem. Zadowolenie z tego, że uda nam się „zaliczyć” drugą z najważniejszych dla nas marokańskich atrakcji poszliśmy dojeść na lokalne stragany. Tam zamówiliśmy szaszłyki z miksem mięs oraz warzyw przyrządzane na naszych oczach. Muszę przyznać, że lokalne przyprawy wraz ze świeżym mięsem robią swoje i byliśmy pod wrażeniem ich smaku! Bardzo zmęczeni wróciliśmy do naszego pokoju i bardzo podekscytowani nadchodząca podróżą położyliśmy się spać.

Dzień 2

Pobudka trochę po 6 rano, za oknem jeszcze ciemno, my pakujemy nasze plecaki i szykujemy się do śniadania. Śniadanie na tarasie z widokiem na góry Atlas oraz plac powoli budzący się do życia było bardzo miłym przeżyciem. Stożki gór pokrywał śnieg. Byliśmy pierwszymi gośćmi na tarasie. Marokańskie śniadania są do siebie bardzo zbliżone i składają się z herbaty (marokańska herbata to coś czego KONIECZNIE należy spróbować! Podawana jest z listkami świeżej mięty i jest naprawdę przepyszna!), kawy – zawsze jest możliwość dolania mleka oraz z soku z pomarańczy – często jest świeżo wyciskany! Do jedzenia pyszny, okrągły marokański chlebek, naleśniki oraz kawałki bagietki. Możemy to wszystko zjeść okraszając tutejszym miodem, dżemem lub serkiem topionym. Zaraz po śniadaniu zabraliśmy nasze plecaki i ruszyliśmy do punktu z którego mieliśmy zostać zabrani na wycieczkę.

Bus do którego trafiliśmy składał się z 12 turystów oraz kierowcy. Niestety nasz kierowca nie mówił po angielsku – jedyne informacje jakich umiał udzielić to ile trwa postój. Nie przeszkadzało nam to, gdyż jedna z uczestniczek wycieczki była z Luksemburga i biegle mówiła po francusku robiąc za naszego tłumacza. Na resztę naszych współtowarzyszy podróży składała się rodzina z Chin mieszkająca i pracująca w Niemczech, małżeństwo z Białorusi (z nimi wiązały się zabawne historie, gdyż w całym naszym busie oraz wśród osób napotkanych po drodze, tylko ja i Łukasz wiedzieliśmy, że takie państwo jak Białoruś istnieje J), bardzo sympatyczny Hindus mieszkający na stałe w Nowym Jorku i kręcący filmy dokumentalne dla Discovery, kiedy nie robi za korposzczura w Bank of America, oraz okropna czteroosobowa grupa Chińskich studentów… Tak roszczeniowych osób nie spotkałam nigdy, ale o tym może w dalszej części. Generalnie jako grupa bardzo szybko się zintegrowaliśmy i nie licząc wkurzających studentów bardzo miło spędzaliśmy czas. Podróż do Merzougi to ponad 600 km po trasie przecinającej Atlas. Pierwszego dnia mieliśmy dotrzeć do hotelu w bardzo ładnej dolinie. Niestety dane nam było zobaczyć ją dopiero następnego dnia, gdyż nasza trasa została zasypana przez śnieg i musieliśmy ten zaśnieżony fragment objechać (dzięki temu uniknęliśmy kiczowatej wycieczki do studia filmowego). Pierwszego dnia zwiedzaliśmy Warzazat, w pobliżu którego znajduje się sławny ksar (ufortyfikowana osada) Ajt Bin Haddu. To tam kręcono sceny do takich filmów jak Gladiator, Kleopatra, Indiana Jones czy mega popularnego serialu Gra o Tron (jako miasto Yunkai). Nasz przewodnik chwalił nam się, że był stażystą jako mały chłopiec w Gladiatorze oraz, że grał jednego z Mądrych Panów w Grze o Tron (nie do końca uwierzyliśmy w tę opowieść). Miasto pięknie prezentuje się o zachodzie słońca i takim było nam dane je zobaczyć. Mury oraz zabudowa przybrały ogniście pomarańczowe barwy niesamowicie kontrastujące z zimnym obliczem Atlasu. Obecnie tylko kilka rodzin zamieszkuje część wpisaną na listę UNESCO, reszta ludności przeniosła się na zelektryfikowany drugi brzeg rzeki Warzazat. Nasz pierwszy dzień kończył się nocą w hotelu (było dość rześko – brak klimatyzatora, ogrzewania znanego nam z polski nie ma w Maroku, ale była ciepła woda, która trochę nas rozgrzała). Na kolację otrzymaliśmy przepyszny kuskus z warzywami i mięsem oraz mandarynki! Grudzień to sezon mandarynkowy, jest ich pełno na drzewach – w parkach przy ulicach. Nic tylko zrywać i się delektować smakiem.

Dzień 3

Nie obyło się bez nieprzyjemnych przygód. Maroko słynie z wypadków samochodowych, panuje tam iście wschodni styl jazdy. Wyprzedzanie na podwójnej ciągłej, pod górkę i na zakręcie. Niezapinanie pasów to standard. Drogi są w bardzo dobrym stanie, jednak są dość wąskie i kręte, szczególnie w okolicy Atlasu, a Marokańczycy chyba za sport narodowy przyjęli tworzenie trzech pasów z jednego i wyprzedzanie w najmniej sprzyjających warunkach. Nasz bus przynajmniej kilkanaście razy był o krok od zderzenia (pierwsze mogło się wydarzyć na pierwszym napotkanym rondzie w Marrakeszu, gdzie kierowca Logana postanowił z wewnętrznego pasa ronda nagle skręcić w prawo, gdzie znajdował się nasz bus jadący na wprost – tak, oni też nie umieją jeździć po rondzie). Jakieś dwie godziny jazdy od naszego hotelu byliśmy świadkami nieprzyjemnego zdarzenia. Kierowca małej osobówki był zmuszony do ostrego hamowania, oczywiście nie miał zapiętych pasów i wyleciał rozbijając głową przednią szybę. Zginął na miejscu. Parę kilometrów dalej widzieliśmy natomiast pół truchła konia z głową leżące opodal drogi. Na szczęście to był koniec przydrożnych dramatów.

W dolinie niedaleko hotelu zatrzymaliśmy się w punkcie widokowym aby zrobić zdjęcia pięknie ukształtowanym w dolinie skałom. Trzeba przyznać, że formacje były niezwykłe. Atlas to piękne góry i wiem, że kiedyś tam wrócimy, żeby zdobyć Dżabal Tubkal (najwyższy szczyt Atlasu - 4167 m n.p.m.), tym razem nie mieliśmy na to czasu.

Drugiego dnia pustynnej wycieczki odwiedziliśmy kilka ksarów w dolinie oraz coś na kształt rodzinnej fabryki dywanów w berberyjskim domu. Trzeba przyznać, że była to bardzo miła wizyta, zostaliśmy poczęstowani berberyjskim whisky – zbliżone do marokańskiej herbaty, jednak są to parzone zioła ze świeżymi liśćmi mięty i nikt nie nagabywał nas do zakupu dywanów! Było one nam oczywiście zaprezentowane, tak samo jak sam proces ich wytwarzania, jednak w kwestii zakupów skierowano nas na… stronę internetową.

Popołudniu dotarliśmy wreszcie na upragnioną pustynię! Piaski wydm były widoczne już z wielu kilometrów przed Merzougą. Nasze bagaże miały zostać w busie, a my mieliśmy wziąć tylko to, co najpotrzebniejsze (jako jedyni mieliśmy śpiwory i koniecznie polecamy wzięcie ich ze sobą jeśli planujecie noc na pustyni) i załadować się na wielbłądy. Wielbłądy to kochane zwierzęta, jednak trzeba uważać, bo potrafią ugryźć jeśli coś je zdenerwuje! Jazda na wielbłądzie różni się od jazdy konnej i trzeba mieć na uwadze, że każda podróż powyżej godziny kończy się bólem ud. Nasza karawana składała się z czterech wielbłądów (jechaliśmy z naszym bardzo miłym małżeństwem z Białorusi – Denisem i Natalią) i berberyjskiego przewodnika, pięknie mówiącego po angielsku. Na wielbłądy wsiada się od ostatniego. Najpierw wsiadał Łukasz, głowa oraz przednia łapa wielbłąda była przytrzymywana przez przewodnika, jednak od razu po puszczeniu wielbłąd zrywa się do wstawania co jest niezwykłe i komiczne jednocześnie. Ja pokładałam się ze śmiechu, a Łukasz walczył z grawitacją, żeby nie spaść (spaść jest bardzo trudno jednak za pierwszym razem może być dość nieswojo). Wielbłąd najpierw podnosi swój zadek dlatego trzeba uważać, żeby nie przelecieć nad jego głową J Wielbłąd Łukasza był niezwykle spragniony pieszczot, większość drogi tulił łebek do mojego uda i nastawiał go do głaskania. Mój natomiast chyba wyczuł moją złośliwą naturę i podgryzał poprzednika. Po tym spotkaniu wielbłądy wskoczyły bardzo wysoko na moją listę ulubionych zwierząt, mają cudowne oczy z najdłuższymi rzęsami jakie widziałam! W dodatku ich futro jest bardzo przyjemne w dotyku – wytwarza się z niego wełnę wielbłądzią – i nie śmierdzą tak jak mogłoby się wydawać. Przy tym wszystkim wydają prze śmieszne dźwięki i zabawnie mlaskają przez coś w rodzaju wędzidła.

Po godzinie jazdy zatrzymaliśmy się w pobliżu jednej z większych wydm aby się na nią wdrapać i zrobić zdjęcia z zachodu słońca. Zachód słońca na Saharze to coś co warto przeżyć! Po sesji zdjęciowej znowu weszliśmy na nasze wielbłądy – wielbłąd Natalii był pierwszy i postanowił troszkę pobiegać ciągnąc przez kilka metrów naszą karawanę wywołując u nas duże pokłady radości. Nasza radość trochę się przytępiła, gdy słońce zaszło, a my do naszych namiotów mieliśmy jeszcze 30 minut drogi. Noc na pustyni bez względu na to czy mamy środek lata czy środek zimy jest bardzo chłodna. Temperatury spadają do 0 stopni. Strasznie cieszyłam się z posiadania rękawiczek i bardzo żałowałam, że zostawiłam moją puchową kurtę w bagażniku auta na Okęciu biorąc tylko softshella.

Po dotarciu do obozowiska poprzydzielano nam namioty – to tam rozegrał się największy dramat z udziałem roszczeniowej młodzieży z Chin, która zaczęła płakać, że do „ich” namiotu ma być dołączony nasz kolega z Nowego Jorku i że to pewnie dlatego są tak traktowani ponieważ są Chińczykami… Okropna scena… Nam kompletnie nie zależało na tym z kim namiot będziemy dzielić, chcieliśmy dostać kawałek materaca dla naszych śpiworów i choć trochę się rozgrzać. Koniec końców otrzymaliśmy prywatny namiot tylko dla nas. Berberzy rozpalili ognisko. Ognisku temu warto poświęcić kilka słów. Było to kilka grubych pni włożonych do metalowej beczki, wkopanej do połowy w piasek. To, co nas osobiście zszokowało, to ilość oleju jakiej używali Berberzy do podtrzymywania ognia. Polewali z kanistra co chwilę, gdy tylko ogień malał, nie pozwolili by drewno się zajęło, cały czas dolewali oleju. Żegnaj ochrono środowiska! Uczestnicy innych grup z bardzo ekologicznych zachodnioeuropejskich krajów, którzy byli w również w tym samym obozie: Francuzi, Niemcy i Anglicy, kompletnie nie reagowali na tę sytuację, chyba było im zbyt zimno J Po ogrzaniu zjedliśmy przepyszną kolację – niby na to samo kopyto: kuskus, mięso i warzywa, ale jest to naprawdę przepyszne jedzenie! Wróciliśmy nad ognisko i tańczyliśmy przy muzyce, którą zgotowali nam Berberzy. Po tańcach wyszliśmy przed obóz, żeby podziwiać niebo przepięknie usiane gwiazdami. Ponieważ w okolicy nie było innego źródła światła, niż niewielkie dochodzące z naszego obozowiska, mogliśmy rozkoszować się widokiem. Tak wyraźną drogę mleczną widziałam wcześniej tylko raz, na płaskowyżach Kirgistanu. Oczywiście przy tak spędzonej nocy na środku pustyni nie ma co liczyć na wygody. Nie ma prysznica ani bieżącej wody (do mycia zębów lepiej używać wody z butelki). Prąd służy tylko do zaopatrzenia w światło żarówek w namiotach. Materace w namiotach są dość wysłużone, prześcieradło było najprawdopodobniej wykorzystywane przed nami przez wielu poprzedników, dlatego cieszyliśmy się ze śpiworów – raz bo przynajmniej czysto, dwa bo ciepło! Koce znajdujące się w namiotach są delikatnie mówiąc niewystarczające.

Dzień 4

Zostaliśmy obudzeni o 5.20 i mieliśmy 20 minut żeby się zebrać i ponownie wsiąść na wielbłądy. Nasze uda nie zdążyły jeszcze zapomnieć komfortu jazdy z dnia poprzedniego i już musiały się przyzwyczaić do kolejnego. Wczesna pobudka związana jest z tym, że należy zdążyć na śniadanie w hotelu w Merzoudze i na wschód słońca na pustyni. Warto przed założeniem spojrzeć do środka swoich butów. Przez noc mogły stać się domem dla żyjących na pustyni zwierząt: skorpionów, pająków czy węży.

Erg Chebbi to pustynia piaszczysta, taki rodzaj pustyni zajmuje tylko 20% Sahary, przeważa na niej pustynia kamienista – hamada. Erg Chebbi ma około 28 kilometrów długości oraz 7 kilometrów szerokości. Wydmy dochodzą do 150 metrów wysokości i wspinanie się na nie potrafi być nie lada wyzwaniem! Wraz z każdym krokiem w górę mimo woli zjeżdżamy w dół. Nogi potrafią się zapadać aż po kostki, a buty od razu stają się cięższe od wchodzącego w każdą szczelinę piasku.

Wschód słońca robi porównywalne wrażenie jak zachód. Po krótkiej sesji fotograficznej znowu wsiadamy na wielbłądy i zmierzamy na upragnione śniadanie!

Po śniadaniu czekało nas małe logistyczne zadanie. Jak już wspomniałam nie mieliśmy dużo czasu na zwiedzanie Maroka (wstyd!), a ja koniecznie chciałam zobaczyć Fez. Tyle się naoglądałam zdjęć z miejsca farbowania skór, że za nic nie chciałam odpuścić. Nasz bus wracał prosto do Marrakeszu, a my dowiedzieliśmy się, że autobusy owszem jeżdżą do Fezu, ale jeden właśnie odjechał a drugi będzie późnym wieczorem. Zostało nam albo stracić dzień w oczekiwaniu na autobus albo pieniądze na grand taxi. Małe wyjaśnienie, w Maroku spotkać można dwa rodzaje taksówek: petit – służące do przemieszania się głównie po mieście oraz grand – na dłuższe dystanse. Grand taxi do Fezu kosztuje 1300MAD (dość zawrotna suma, wiemy, że grubo przepłacona, ale woleliśmy wydać więcej, niż tracić czas). I tutaj po raz kolejny popisały się nasze Chińczyki…. Oni też mieli jechać do Fezu, ustaliliśmy, że jedziemy razem, pamiętam, że dwa razy się pytałam czy na pewno chcą z nami, czy im to nie przeszkadza, uczulona wydarzeniami z poprzedniej nocy. Zgodzili się. Jednak gdy przyszło co do czego, okazało się, że oni jednak jadą sami… Nie mieli nawet odwagi nam o tym powiedzieć osobiście, wysłali kierowcę… Koniec końców uważam, że świetnie się stało. Okazało się, że dwie Koreanki uczestniczki innej grupy również jadą do Fezu i chętnie podzielą z kimś koszty podróży. Przez większość drogi (ponad 500km) rozmawialiśmy o naszych podróżach. Zdążyłam zadać chyba milion pytań o Koreę i Japonię oraz jak najlepiej tam podróżować. To, co mnie uderzyło po drodze, to fakt, że byłam na pustyni, a 2,5 godziny drogi później stałam w śniegu na przełęczy w górach Atlas. Ośnieżone palmy to dość niespotykany dla mnie widok. Później przeczytaliśmy, że tego dnia po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat spadł śnieg na Saharze (na terytorium Algierii).

Do Fezu dotarliśmy późnym wieczorem, taksówkarz zawiózł nas pod drzwi hotelu (jak już wcześniej wspomniałam, nie mieliśmy nic zaplanowanego, co za tym idzie nie mieliśmy żadnych rezerwacji hotelowych, co poza sezonem nie jest problemem, miejsce w pokoju zawsze się znajdzie). Hotel wybraliśmy trochę na zasadzie pierwszy lepszy z przewodnika. I był to kolejny dobry strzał. Pokój czysty, z klimatyzatorem i ciepłą wodą! Wi-fi działało na tyle dobrze, że mogłam odbyć nieprzerywaną trzaskami rozmowę przez skype z rodzicami. Fez określiłabym jako tańszy od Marrakeszu, zjedliśmy przepyszny kuskus, harirę (rozgrzewająca zupa, na bazie baraniny z domieszką ziół i przypraw, w której znajdziemy makaron oraz ciecierzycę, groch, soczewicę i cebulę) oraz naszą ulubioną herbatę. Jedząc podziwialiśmy życie toczące się nocą na ulicach Fezu. Miasto wygląda jakby nie zasypiało. Oczywiście raz po raz wykruszały się kolejne kramy i zamykały swoje drzwi dla spóźnialskich turystów, jednak życie restauracyjno-kawiarniane kwitło w najlepsze. Turyści mieszali się z tubylcami by napełnić głodne brzuchy. Jest bardzo gwarno, w oddali słychać odgłosy ulicy, a delikatne światło nadaje niesamowitego uroku wąskim uliczkom. Za takim obrazem i nawołującymi muezinami kładliśmy się spać, by choć trochę wypoczęci podziwiać kolejny dzień.

Dzień 5

Wstaliśmy rano na szybkie śniadanie, by wyruszyć w drogę na dworzec kolejowy. W Maroku istnieją tylko dwie linie kolejowe i jedna z nich kończy się w Marrakeszu do którego chcieliśmy wrócić. Kolej jest droższa niż autobusy, jednak o wiele bardziej komfortowa. Dworce są nowe, bardzo przyjazne podróżującym i nawiązują do arabskiego stylu budownictwa. Bez problemu udaje nam się kupić bilety na pociąg, wybieramy bardziej ekonomiczną drugą klasę (jest tańsza o ponad 10 euro) i ruszamy na zwiedzanie Fezu. Postanowiliśmy nie podążać stricte za przewodnikiem, tylko troszkę się zagubić w uliczkach mediny. Bardzo fajne uczucie, medina jest ogrodzona wielkim murem, który poniekąd może służyć za punkt orientacyjny. W plątaninie uliczek wreszcie dotarliśmy do głównego celu naszej dzisiejszej wycieczki – garbarni w Fezie Chouwary. Jej zwiedzanie polega na przejściu przez sklep ze skórzanymi wyrobami i oglądaniu z tarasu pracujących na dole Marokańczyków. Miejsce dokładnie tak sobie wyobrażałam, więc nie byłam zawiedziona, dla jednych będzie to nic szczególnego, mi się jednak osobiście podobało. Wbrew wszystkiemu, co wcześniej czytałam nie śmierdzi ani siuśkami, ani innymi zapachami należącymi do kategorii obrzydliwych. Oczywiście azjatyckie wycieczki przytykały do nosa skórki z mandarynek, jednak jest to gruba przesada. Może w lecie przy wysokich temperaturach zapach amoniaku jest intensywniejszy ze względu na temperaturę, jednak w zimie zapachy z Chouwary są kompletnie nieuciążliwe. O dziwo za wstęp na teren sklepu i podziwianie widoków z balkonów i tarasu nie musieliśmy płacić (byliśmy w szoku, ponieważ w tym kraju płaci się dosłownie za wszystko), zostaliśmy tylko poproszeni o oglądnięcie skórzanych wyrobów i ewentualny zakup, jeśli nam się coś spodoba. Skóra jest faktycznie wysokiej jakości, jednak ja nie przepadam za tego typu wyrobami, więc zakupów tam nie zrobiliśmy. Zrobiliśmy je natomiast na bazarze… Kto mnie zna, ten wie, jak bardzo szaleję na widok ceramicznych wyrobów. Tam dostawałam dosłownego kociokwiku i gdyby nie Łukasz, wydałabym dosłownie wszystkie pieniądze (dostęp do bankomatów jest powszechny i łatwy, a tego samego dnia od znajomych z pracy dowiedziałam się że przyszła już nasza przedświąteczna wypłata). Kupiliśmy prezenty pod choinkę dla naszej rodziny, oraz prezenty z wycieczki. Sami wyposażyliśmy sobie w przeróżne miseczki i tajiny pół kuchni (zupełnie poważnie bałam się o limity bagażu w samolocie). Nie mogłam sobie również odmówić kiczowatej pamiątki w postaci wyrzeźbionego w drewnie wielbłąda (stwierdziłam, że skoro dane mi było na nim pojeździć to chcę go na swojej komodzie) oraz magnesów na lodówkę – zaczęłam je zbierać na długo przed tym, jak stało się to mega modne i na naszej lodówce zaczyna na poważnie brakować na nie miejsca.

Z naszymi tobołami z bazaru wróciliśmy do hotelu, na krótki odpoczynek oraz po to, żeby nie nosić kilogramów ceramiki ze sobą. Na popołudniową wycieczkę wyruszyliśmy w stronę wzgórza na którym znajdują się Grobowce Marynidów oraz roztacza się przepiękny widok na miasto. Grobowce nie są zbyt okazałe, jednak widok na miasto urzeka. I tym razem mieliśmy szczęście, mogliśmy podziwiać z jednej strony piękny zachód słońca, który wydobywał niesamowite odcienie z murów okalających medinę oraz ciemne i groźnie wyglądające burzowe chmury po drugiej stronie. Dawało to niesamowity kontrast oraz cudowne wrażenia wizualne w postaci podwójnej tęczy, którą było widać w całej okazałości. To piękne zjawisko było warte wspinania się na wzgórze. Według przewodnika przebywanie w tej okolicy po zmroku nie jest dobrym pomysłem, a my nie chcieliśmy stracić naszych dokumentów oraz aparatu, dlatego postanowiliśmy ruszyć w dół. Wracając podziwialiśmy olbrzymi muzułmański cmentarz – mizar.

Nasze próby znalezienia lokalnego piwa (należy pamiętać, że Maroko to kraj muzułmański i ciężko tu dostać alkohol) w Carrefourze zakończyły się niepowodzeniem – jak się później okazało, jest piwo w Carrefourze, ale w specjalnie wydzielonym do tego miejscu poza główną salą.

Na pocieszenie postanowiliśmy wypić lubiane Berber whisky i przygotować się do kolejnej podróży.

Dzień 6

Nasz pociąg ruszał po 10, dlatego nie musieliśmy się śpieszyć rano ze wstawaniem i śniadaniem. Z hotelu na dworzec czekała nas około godzinna droga pieszo z naszymi przeładowanymi plecakami. Szliśmy przez fragment żydowskiej dzielnicy i obserwowaliśmy stragany budzące się do życia. W Maroku nadal bardzo powszechnym środkiem transportu jest osioł. Osiołki wożą ludzi i różne towary na sprzedaż. Jest to bardzo wygodne, jeśli chcemy coś przetransportować przez ciasne marokańskie uliczki, gdzie zwykły samochód nie ma szans się zmieścić. Oczywiście na wjazdach w takie uliczki widnieje zakaz jazdy skuterów, jednak rdzenni mieszkańcy kompletnie nie przywiązują do tego wagi i naprawdę szybko przemierzają zatłoczone uliczki. Jak wytłumaczył nam jeden z taksówkarzy policja na drogach nie łapie nikogo za przekraczanie prędkości czy łamanie przepisów. Oni zatrzymują samochody tylko w poszukiwaniu narkotyków.

Podróż pociągiem z Fezu do Marrakeszu trwa około 7,5 godziny. Pociąg zatrzymuje się na licznych stacjach, w tym w Casablance (stwierdziliśmy, że szkoda nam czasu na to miasto, którego podobno największą atrakcją jest morze – może kolejnym razem się skusimy). Pociągi suną sprawnie, można w nich kupić drobne przekąski oraz napoje. My większość drogi graliśmy w jedną z naszych ulubionych karcianek – Bycze Głowy (polecam na podróże!).

Podziwialiśmy zmieniające się za oknem widoki i po zmierzchu dotarliśmy do naszego celu. Nie myśląc zbyt wiele obraliśmy azymut na znanym nam hotelik. Ponieważ taksówkarze życzyli sobie astronomicznych cen za podwózkę do centrum, postanowiliśmy ruszyć pieszo. I opłaciło się! Znaleźliśmy kolejny Carrefour a w nim kilka lokalnych piw! Ileż radości sprawiła nam wypita w hotelu Casablanca J Jak zwykle ruszyliśmy na wieczorne zwiedzanie miasta i lokalne jedzenie. Tym razem trafiliśmy o wiele lepiej i byliśmy kontent. Na naszym placu w nocy zaczyna się istny teatr rozmaitości. Można spotkać tancerzy, małpy-akrobatki, bokserów oraz ludzi grających w przeróżne gry i zabawy – w tym tych naciągających turystów – na przykład łapanie butelki coli lub fanty na wędkę. Szukaliśmy usilnie zaklinacza węży, jednak bezskutecznie. No nic , innym razem!

Dzień 7

Kolejny dzień poświęciliśmy na zwiedzanie Marrakeszu. Tym razem nie spieszyliśmy się tak bardzo i pozwoliliśmy sobie trochę dłużej na śniadanie na przepięknym tarasie.

Dzień spędziliśmy na zwiedzaniu marrakeskich zamków, grobowców Saadytów – niezwykle piękne, medresy oraz ogrodów. Zatopiliśmy się w to różowe miasto, chcieliśmy je chłonąć wszystkimi zmysłami. W jednej z lokalnych zielarni, mieliśmy pokaz berberskiej szminki – henna w małym glinianym naczynku która po zmieszaniu z śliną daje intensywny kolor czerwieni oraz śmieszne coś przypominające pieczątkę, a będące tarką do pięt. Ilość ziół oraz przypraw może przyprawić o zawrót głowy. Polecamy kupowanie przekąsek na ulicy w szczególności tam, gdzie widać tubylców. Wtedy na pewno traficie na przepyszne jedzenie, jak choćby aromatyczna baranina podsmażana z cebulą w ichniejszej bułce. Niby przypomina coś w rodzaju kebaba, ale jest o niebo lepsza! Marrakesz ma swój niecodzienny urok. Można spacerować pomiędzy murami lub wybrać relaks pod rozłożystymi palmami w jednym z wielu ogrodów. To był nasz ostatni dzień w prawdziwie marokańskim mieście. Wieczorem mieliśmy ruszyć w drogę powrotną w stronę Agadiru. Dlatego spacerowaliśmy i gubiliśmy się w uliczkach do późnego popołudnia. Oczywiście wszystkie dworce, czy to autobusowe, czy kolejowe są dość oddalone od centrum, dlatego dostanie się do nich może być czasem przygodą samą w sobie. Nam na szczęście udało się szybko dotrzeć i znaleźć autobus do Agadiru. Oczywiście to jest Maroko, więc nie mogło być zbyt kolorowo J Nasz autobus jak się okazało jechał nie do Agadiru (chociaż to ta miejscowość wyświetlała się na autobusowym neonie), a do znanego nam Inezgane. Jednak w tym kraju nie ma rzeczy niemożliwych i wszystko się jakoś układa, dlatego gdy tylko udaje nam się zrozumieć mieszankę francusko-arabskiego i dowiadujemy się, że „do Agadir” to tutaj należy wysiąść i wskakujecie do kolejnego autobusu, już wiemy, że jakoś dotrzemy na miejsce. Z dworca do hotelu mieliśmy dobre 10km. I tym razem stwierdziliśmy, że skoro już nas wylosowali do Rzeźnika (o tym, że jesteśmy wylosowani dowiedzieliśmy się w trakcie podróży), to ćwiczenie podejścia z plecakiem może nam tylko pomóc J Już po pierwszych krokach wiedzieliśmy, że Agadir nie będzie nam się podobał, z tymi swoimi kiczowato podświetlanymi minaretami i mnóstwem hoteli. Nasz hotel wybrany na chybił-trafił z przewodnika, po raz kolejny okazał się przyjemny. Mimo, że nie miał ogrzewania, nie przeszkadzało nam to zbytnio, w Agadirze jest o wiele cieplej niż w reszcie kraju.

Dzień 8

Ostatni dzień w Maroku. Taksówkę na lotnisko zamówiliśmy przez przemiłego pana w naszej recepcji. Stwierdziliśmy, że 150MAD to uczciwa cena i będziemy spokojni, że na pewno zdążymy na samolot. Agadir nas miło nie rozczarował. Oprócz oceanu i pięknej roślinności miał dosłownie nic do zaoferowania. Przypomina coś w rodzaju miksu Kołobrzegu i Międzyzdrojów. Jest promenada nadmorska, pełno chińszczyzny dla turystów i drogie kawiarnie. Jedyną radością było delikatne taplanie się w oceanie i bieganie po piasku.

Największy dramat oczywiście rozegrał się na lotnisku, gdzie jak plaga szarańczy wlecieli allincluzowicze. W życiu nie wiedziałam, takiego rzucania się na okienka. Mimo tradycji z PRL-u stanie w kolejkach nie jest ich mocną stroną. Miałam wrażenie, że boją się, że nie będzie dla nich miejsca w samolocie. Coś strasznego. Bardzo się cieszę, że oboje z Łukaszem nie uznajemy tego typu wycieczek i nie musieliśmy tego typu scen oglądać na co dzień. Było nam dane zobaczyć bardziej prawdziwe Maroko, niż to pokazywane wczasowiczom. Lot przespaliśmy, w końcu lądowaliśmy w Wigilię i musieliśmy zdążyć na nią do Krakowa.

Rzeczy przydatne:

- zawsze negocjuj cenę, jedyne miejsca w których to niemożliwe, to supermarkety oraz kolej/autobusy

- warto w hotelu dopytać o ciepłą wodę

- wi-fi jest popularne i możemy z niego swobodnie korzystać w wielu miejscach

- przed wyjazdem warto zaopatrzyć się w probiotyki - nam pomogły uchronić się przed chorobą faraona

- przestrzegano nas przed piciem świeżych soków na ulicy, oczywiście ja nie umiałam się zastosować (świeży sok z granatów!) i nic nam nie było

- większość napisów jest po arabsku, jednak nazwy ulic czy miejscowości występuję w większości również w wersji francuskiej

- jeśli nie chcesz, żeby lokalny przewodnik prowadził Cię do jakiegoś miejsca w medinie, odmów przyjaźnie ale stanowczo, jeśli nie zadziała zacznij iść w drugą stronę

- miej przy sobie butelkę z wodą, zamówienie wody w restauracji, może wiązać się z tym, że dostaniesz kranówę i skończy się to nieprzyjemnymi dolegliwościami

- do mycia zębów również polecamy wodę butelkowaną, szczególnie jeśli będziecie n pustyni

- na pustynie dobrze jest zabrać śpiwór, czołówkę oraz chustę/coś na głowę

- bankomaty są powszechne, podobnie jak kantory oraz banki - różnice kursowe są niewielkie

- zakup alkoholu nie należy do najłatwiejszych, można go dostać w niewielkiej ilości barów, głównie hotelowych oraz w niektórych supermarketach

Commenti


You Might Also Like:

© 2016 by Active Madness. Proudly created with Wix.com

bottom of page