Rajska przygoda na Kubie
- activemadness
- 8 sty 2017
- 11 minut(y) czytania
Nasze małe marzenie się spełniło! Udało nam się kupić bardzo tanie bilety na gorącą wyspę pełną salsy – Kubę. Był koniec maja i powoli zaczynaliśmy myśleć o wakacjach. Przeglądałam różne strony z tanimi biletami lotniczymi i wtedy zobaczyłam tanie bilety na wyspę marzeń. Po szybkiej konsultacji, jeszcze szybszym ustaleniu urlopu, staliśmy się posiadaczami biletów relacji: Kolonia –Varadero. Wylot odbywał się trzy tygodnie później – strasznie mało czasu!
Dzień 1
Po dziesięciogodzinnym locie, w muszę przyznać bardzo wygodnym Airbusie A330 wylądowaliśmy na lotnisku w Varadero. Od razu poczuliśmy uderzenie ciepła i w drodze z lotniska do miasta podziwialiśmy czerwony odcień ziemi znajdujący się pod cieniem wszechobecnych palm.
Pierwszą noc postanowiliśmy spędzić w Varadero. Wiedzieliśmy, że jest to miasto kompletnie nie w naszym stylu – typowy kurort dla wczasowiczów, jednak nie byliśmy pewni jak pójdzie nam znajdowanie pokoi w casa particular* (nasz hiszpański jest dość ograniczony) oraz chcieliśmy zażyć kąpieli na jednej z najpiękniejszych plaż Karaibów. Dostanie się z lotniska do Varadero jest bardzo proste, wystarczy kupić bilet w oddziale biura na lotnisku. Podróż jest krótka i przyjemna, autobusy dla turystów są komfortowe. Gdy tylko wysiedliśmy z autobusu od razu podbiegła do nas grupa Kubańczyków oferujących noclegi w swoich domach (i tak było na każdym odwiedzonym przez nas dworcu). Wybraliśmy pokój w domku, który znajdował się 2 minuty drogi od terminalu autobusowego oraz 2 minuty od plaży: chcieliśmy mieć blisko na poranny autobus do Hawany oraz blisko na plażę. Noclegi w Varadero są droższe niż w innych miejscach na Kubie. Razem ze śniadaniem (warto brać noclegi ze śniadaniem!) zapłaciliśmy równowartość 35 euro.
Zrzuciliśmy plecaki w pokoju, wzięliśmy szybki prysznic i poszliśmy w stronę oceanu. Kolor piasku, wody oraz nieba robi niesamowite wrażenie! Wszystkie ważniejsze rzeczy zostawiliśmy w naszym casa particular, dlatego bez dłuższego zastanawiania się rzuciliśmy się do wody. Była przyjemnie ciepła. Plaża to jedyny plus Varadero. Po plażowaniu urządziliśmy sobie spacer po miejscowości, głównie w celu poszukiwania jedzenia. Kuba nie słynie z dobrej kuchni, jej największym plusem są przepyszne owoce. Ciężko zjeść coś typowo kubańskiego. My zdecydowaliśmy się na przekąskę w postaci dużej bułki wypełnionej kurczakiem – skusili nas lokalsi oblegający lokal. I był to dobry wybór. Do dania zamówiliśmy lokalne piwo – Bucanero. Jet lag robi swoje, dlatego dość szybko położyliśmy się spać, wcześniej kupując bilet na pierwszy, poranny autobus do Hawany. Oprócz Bucanero, można dostać piwo Cristal oraz dominikańskie piwo Presidente.

*Casa particular – na Kubie możemy spać na dwa sposoby. Pierwszym z nich jest nocleg w normalnym hotelu lub dużo rzadziej spotykanym hostelu – tych opcji chcieliśmy unikać – hoteli bo są zbyt drogie i nie pozwalają na poznanie Kuby bliżej, a hosteli, bo chcieliśmy troszkę odpocząć. Drugi sposób to wynajmowanie pokoju w casa particular – Kubańczycy wynajmują pokój w swoim domu, jest to jedyna legalna forma nocowania obcokrajowców w domach Kubańczyków. Inaczej jest to nielegalne. Casa particular są oznaczone specjalnym znakiem – niebieską kotwicą na białym tle, często z napisem: Arrendador Divisa.

Dzień 2
Rano właściciele podają nam śniadanie na tarasie z widokiem na piękny wschód słońca. Śniadania na Kubie są do siebie bardzo zbliżone i niezwykle smaczne! Dostajemy sok z mango – coś wspaniałego!!!, kawę z mlekiem oraz omlety, świeże owoce i warzywa. Do chleba podawany jest miód. Po śniadaniu udajemy się na dworzec, by dotrzeć do stolicy.
Z Varadero do Hawany autobus jedzie około 2,5 godziny. Drogi na Kubie są całkiem dobrej jakości, więc podróże nie należą do uciążliwych. Hawana jest sporym miastem, tam można poczuć smak Kuby. Stare samochody widzieliśmy już w Varadero, jednak w Hawanie jest ich całe mnóstwo! Oczywiście tubylcy wyczuli biznes i wykorzystują swoje samochody w celu odpłatnego przewożenia turystów. My nie skorzystaliśmy z tej opcji, jej ceny były wybitnie wygórowane.
W Hawanie mieszkaliśmy w części zwanej: China Town. Tak, dobrze przeczytaliście, China Town na Kubie!! Ja byłam w niezłym szoku! Bo niby ta Kuba taka zamknięta (wtedy jeszcze oficjalnie Fidel Castro żył), a tutaj coś takiego! Sama dzielnica nie różniła się zbytnio od okolicznych, jednak można było zobaczyć portal w typowo chińskim stylu oraz małe figurki lwów przy wjeździe na niektóre uliczki. Podczas spaceru po mieście postanowiliśmy zobaczyć najważniejsze atrakcje, przy okazji zbaczając lekko z utartych szlaków. Hawana, tak jak cała Kuba jest niezwykle kolorowa! Feeria barw atakuje z każdej możliwej strony, a Kubańczycy mimo ciężkiego życia, są niezwykle otwarci i życzliwi.
Nasz spacer rozpoczęliśmy w Barrio Chino i udalismy się w stronę Parque Central żeby przejść się słynną El Prado, gdzie starsi mężczyźni grają w domino kryjąc się w cieniu drzew. Mijaliśmy po drodze imponujący budynek Kapitolu oraz postoje starych samochodów. Budynki na Kubie utrzymane są w wesołej pastelowej kolorystyce, która niesamowicie współgra z błękitem kubańskiego nieba.

Podążając El Prado dochodzimy wreszcie do oceanu. Po lewej roztacza się widok na Malecón, z prawej górują dwa zamki Er Morro i La Cabana. Jest gorąco dlatego bardzo chętnie kupujemy zmrożone kokosy, z których przez rurkę pijemy mleko kokosowe, jest bardzo smaczne i świetnie gasi pragnienie. Po krótkim przystanku na piña coladę i Bucancero ruszamy pogubić się pośród hawańskich uliczek. Wiemy, że zmierzamy w stronę Archikatedry Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny, jednak pozwalamy sobie na slalom i nadkładanie drogi, znajdując dzięki temu nieduży plac, na którym kilka kubańskich par tańczy gorącą salsę. Plac katedralny bardzo nam się podobał, jednak w tym miejscu znajdują się tłumy turystów. Do zachodu słońca spacerujemy po Hawanie zatrzymując się na kokosa lub jakiś posiłek – przy takich temperaturach ciężko cokolwiek jeść, natomiast jemy dużo owoców i pijemy olbrzymie ilości wody oraz soków.





Dzień 3
Postanawiamy na chwilę wyrwać się z zatłoczonej stolicy na jedną z okolicznych plaż – Playa de el Rincon. Została nam ona polecona przez przemiłą Kubankę u której nocowaliśmy. Ocean po raz kolejny zachwycił nas barwami oraz niesamowicie ciepłą wodą. Nie jesteśmy fanami opalania, a moja jasna karnacja bardzo źle znosi słońce. Mimo olbrzymiej ostrożności I smarowania filtrem dosłownie co pół godziny, udało nam się spalić jak skwarki… Głównie dlatego, że postanowiliśmy sobie po tej plaży również pobiegać. W nocy trochę umierałam z bólu, byłam okładana aloesem, ściętym prosto z ogródka, który mi niesamowicie pomógł. Niestety apteki są wyposażone podobnie jak sklepy Kubańczyków, czyli praktycznie nic w nich nie ma. Wszystkie leki, środki higieny osobistej i tym podobne najlepiej przywieźć ze sobą. Kubańczycy do dzisiaj kupują żywność na kartki, a do sklepów są olbrzymie kolejki.
Mimo spalenia skóry dzień plażowania był niesamowicie przyjemny i pozwolił nam do końca pozbyć się nieprzyjemnego jet lagu. Rzeczy na plaży lepiej nie pozostawiać bez ochrony. Po plażach często spacerują policjanci, jednak nie są oni w stanie upilnować wszystkiego. Polecamy nie zabierać ze sobą telefonów komórkowych – na Kubie i tak nikt się do nas nie dodzwoni, a internet jest dosłownie w kilku miejscach i to dostępny tylko po wykupieniu specjalnej karty. Wszystkie cenne rzeczy: portfel, karty (tylko Visa, Master Card nie jest obsługiwany przez kubańskie bankomaty), czy pieniądze najlepiej zapakować w nieprzemakalne opakowanie (od biedy telefon też się w nim zmieści). My po prostu staraliśmy się zwracać uwagę na nasze rzeczy, plaże są prawie puste, łatwo zauważyć, gdy ktoś się zbliża, jednak wzmożona czujność nie zaszkodzi.

Dzień 4
Wczesnym rankiem ruszyliśmy do Viñales, miasteczka położonego pośród upraw tytoniu oraz mogotów. Sama miejscowość jest niewielka, pośrodku znajduje się ładny kościół. Na głównej ulicy można znaleźć wiele restauracji oraz sklepów z pamiątkami. Na jednej uliczce można znaleźć tylko pamiątki – warto coś na niej wybrać, ceny są dużo niższe niż w Hawanie czy Varadero. Co warto przywieźć z Kuby oprócz rumu i cygar? Wszystko zależy od preferencji, my przywieźliśmy sobie między innymi domino, w które zacięcie grają na ulicach starsi Kubańczycy. Popularne są wszelakie wroby z drewna, w Trinidadzie panują koronki, można też znaleźć sporo biżuterii, obrazów, stylizowanych tablic rejestracyjnych, breloczków, koszulek, flag, wyrobów z gliny oraz magnesików. Oczywiście duża część, to tzw. Chińszczyzna, jednak można znaleźć coś ciekawego – np. mojej mamie wyszukaliśmy śliczną lnianą torbę na zakupy z kubańskim nadrukiem.
W Viñales udaje nam się wypożyczyć rowery, którymi udajemy się na wycieczkę za miasto, aby popodziwiać mogoty – najbardziej kojarzą się chyba z Wietnamem, są to wysokie, zbudowanie z wapienia pagórki w formie kopy. Wycieczka jest niezwykle przyjemna, mijamy spokojnie pasące się krowy, pola uprawne, bananowce i wreszcie upragnione mogoty. Droga prowadzi nas w stronę sporej atrakcji turystycznej - Mural de la Prehistoria o dość wątpliwych walorach estetycznych. Za „przyjemność” rozkoszowania się tym kunsztem z bliska należy zapłacić, my stwierdziliśmy, że widok z drogi w zupełności nam wystarczy. Wiedzieliśmy, że będzie to lekko mówiąc brzydkie, ale nie spodziewaliśmy się czegoś aż takiego, myślę, że małpa z Parkinsonem zrobiłaby to lepiej. Zdecydowanie można sobie oglądanie tej atrakcji odpuścić. Zawróciliśmy rowery, by dalej eksplorować dolinę z dala od tego „dzieła”. W okolicy znajdują się również interesujące jaskinie, które można zwiedzać i są zdecydowanie bardziej godne uwagi, niż wyżej wspominany mural.
Jazda rowerem na Kubie należy do bezpiecznych. Ruch na drogach jest niewielki, a kierowcy nie starają się spychać rowerzystów do rowów. Niestety nie zawsze udaje się wypożyczenie dobrego, sprawnego roweru. Warto zwrócić uwagę, czy działają hamulce i przerzutki (niestety, przerzutki jeśli już będą, to raczej i tak niestety nie zadziałają). Oświetlenie to coś zupełnie z kosmosu. Warto mieć własną czołówkę, jeśli zamierzamy jeździć po zmroku (ulice są również bardzo słabo oświetlone). O kaskach możemy zapomnieć, tam nikt o czymś takim przy użytkowaniu roweru nie słyszał.
Jednak szczerze polecamy wypożyczenie rowerów. Daje to sporo swobody przy przemieszczaniu się, dużo radości oraz pozwala zaoszczędzić czas.
Po aktywnym dniu postanowiliśmy wykorzystać nasz balkon. Wzięliśmy zimne Bucanero z lodówki i odpaliliśmy kupione wcześniej na podhawańskiej plaży cygaro. Mogliśmy przysłuchiwać się odgłosom zasypiającego miasteczka oraz podziwiać piękne, gwieździste niebo.




Dzień 5
Nie tracąc czasu, jeszcze przed wschodem słońca wsiedliśmy do autobusu, który zawiózł nas do Trinidadu. Jest to miasto po drugiej stronie wyspy leżące od strony Morza Karaibskiego.
Trinidad ujął mnie dużo bardziej niż Hawana. Większość uliczek w mieście jest gruntowych, dominuje niska, wielobarwna zabudowa, a do starego centrum trzeba się wdrapywać pod górkę. Przy Plaza Mayor możemy zobaczyć barokową katedrę oraz klasztor świętego Franciszka wraz z charakterystyczną dzwonnicą (mogącą również służyć za punkt nawigacyjny wśród uliczek Trynidadu). Tuż obok kościoła Trójcy Świętej znajdują się schody wypełnione po brzegi turystami. To tutaj znajduje się jeden z niewielu punktów wi-fi. To jedna z tych rzeczy, które naprawdę bardzo podobały mi się na Kubie. Tam nie ma ani jednej osoby siedzącej z nosem w telefonie! Nikt nie odświeża Facebooka czy Instagrama. W restauracjach każdy jest skupiony na jedzeniu bądź interlokutorze. Niesamowicie nam się to podobało. I korzystaliśmy z tego „braku cywilizacji” maksymalnie. Pamiętam moje zdziwienia w Polsce – Łukasz mam internet!



Po południu postanowiliśmy wybrać się na przejażdżkę konną. Konie są bardzo spokojne i przyzwyczajone do wożenia ludzi. Ich właściciel pokazał nam tylko jak konia zatrzymać i co zrobić, żeby skręcił w lewo, bądź w prawo. Na szczęście trochę w swoim życiu jeździłam konno, więc nie byłam wystraszona, jednak uważam, że był to mało wystarczający instruktarz dla kogoś, kto nigdy nie jeździł. Właściciel koni towarzyszył nam oczywiście podczas całej, prawie czterogodzinnej podróży. Wyjechaliśmy za miasto, jadąc wśród upraw oraz lasów palmowych. Naszym celem był wodospad w Parque el Cubano. W połowie drogi zatrzymaliśmy się na przepyszną kawę, którą zagryzaliśmy trzciną cukrową (pycha! Trzciny nie zjada się, tylko delikatnie nadgryza i ssie, wcześniej zamoczoną w kawie – jako substytut cukru). Oczywiście do tego typu atrakcji turyści są prowadzeni przez swojego przewodnika, zawsze można odmówić, jednak my mieliśmy ochotę spróbować tak przyrządzonej kawy: ziarna były mielone na naszych oczach przy akompaniamencie Kubańczyka zajmującego się ich mieleniem, śpiewał on jednocześnie wystukując rytm na drewnianym naczyniu, w którym mielone były ziarna. Mogliśmy wybrać moc parzonej kawy. Mimo tego, że Kuba nie słynie z dobrej kawy, to nam, tak przyrządzona bardzo smakowała (zapłaciliśmy również za kawę naszego przewodnika – koszt ok. 1 euro za każdą kawę).


Konie zostawia się około 15 minut drogi przed wodospadem, zostaje z nimi przewodnik, my natomiast wspinamy się wyżej. Pod niewielkim
wodospadem znajduje się nieduże oczko wodne, z którego wypływa strumień. Woda jest bardzo przejrzysta oraz przyjemnie chłodna! Niezwykle zbawienne było zanurzenie się w niej, kiedy temperatura powietrza grubo przekraczała 30 stopni. W jeziorku pływało trochę turystów oraz Kubańczyków, jednak nie nazwalibyśmy tego miejsca tłocznym. Przy wodospadzie spędziliśmy niecałą godzinę i na drogę powrotną do naszych koni, kupiliśmy nasze ulubione kokosy. Powrót konno odbywa się inna trasą, poprzez wzgórza w okolicach Trinidadu skąd rozpościera się przepiękny widok.



Wieczór chcieliśmy spędzić przy piña coladzie. Udało nam się znaleźć trochę ukryte miejsce na naszej uliczce. Prze miła Doña nie szczędziła nam rumu i przygotowała dla nas przepysznego kurczaka. Na Kubie ludzie zdają się nie przejmować czasem. Nie śpieszą się, dużo rozmawiają. Obok nas siedzieli tylko Kubańczycy i bardzo przyjemnie było obserwować, jak spędzają swój wieczór.
Dzień 6
Tym razem postanowiliśmy sprawdzić, jak prezentują się plaże po stronie Morza Karaibskiego.
Znów wypożyczyliśmy rowery i udaliśmy się w podróż na półwysep Ancón. Znajdują się tam przepiękne plaże z bialutkim piaskiem. Dosłownie jak z pocztówek. Tym razem trafiliśmy na mocno sfatygowane rowery, mój nie miał przedniego hamulca oraz miał zepsute przerzutki, rower Łukasza był no cóż… W jeszcze gorszym stanie, ale mimo tych drobnych nieudogodnień, bardzo przyjemnie nam się na nich jechało. Z Trynidadu na plażę, jest około 14 kilometrów jadąc w stronę La Boca, a następnie wzdłuż wybrzeża, szybsza droga, którą wybraliśmy jako powrotną, ma około 11 km.
W La Boca zatrzymaliśmy się na plaży, by chwilkę odpocząć (w końcu nigdzie nam się nie spieszyło) i wypić zimne Bucanero – zimne piwo stało się kubańską tradycją powtarzaną każdego dnia, wieczorem prym wiódł rum. W okolicy nie było żadnych turystów, a większość tubylców pochowała się w chłodnych domach. My usiedliśmy pod drzewem i obserwowaliśmy niezwykle kolorową Kubańską roślinność, tak bardzo odmienną od naszej europejskiej. Dłuższa droga prowadzi wzdłuż brzegu morza i co chwilkę można usłyszeć dziwne trzaski dobiegające z ziemi. Przez chwilkę nie mieliśmy pojęcia, co to, ale szybko zorientowaliśmy się, że to setki małych krabów ucieka w stronę morza poruszając trawy. Bardzo bawił mnie ich widok. Kawałek dalej spotkaliśmy naprawdę dorodny okaz wielkości ludzkiej głowy, który dumnie przechodził przez ulicę.
Zatrzymywaliśmy się po kolei na napotkanych plażach, żeby trochę popływać i powygłupiać się w wodzie. Plaże są praktycznie puste i można na nich często znaleźć przepiękne, wygrzewające się jaszczurki. Nas najbardziej zachwyciła zielono-niebieska. Wracając mogliśmy oglądać dziesiątki ptaków, które okupują pobliskie mokradła. Wyglądają niezwykle dostojnie w blasku zachodzącego słońca.
Na Kubie nawet w niewielkich miejscowościach życie toczy się w nocy. Można usłyszeć zewsząd dobywającą się muzykę oraz roztańczonych ludzi – tak, oni naprawdę tańczą na ulicach! Na koniec dnia postanowiliśmy znowu odwiedzić naszą Doñie i wypić jej przepyszne drinki.


Dzień 7
Nasza przygoda z Kubą niestety powoli dobiegała końca. Musieliśmy znowu wsiąść w autobus by dojechać do Varadero. Jak wcześniej wspomnieliśmy podróżowanie autobusami po Kubie jest dość przyjemne, dlatego też podróż minęła nam bardzo szybko.
W Varadero postanowiliśmy dokupić pamiątki (nasze zapasy euro wyparowały w niezwykle krótkim czasie, a karty – włącznie z kredytowymi, nie chciały działać dlatego kupowanie pamiątek zostawiliśmy na ostatni dzień) oraz spędzić jak najwięcej czasu na rajskiej plaży.
Ostatni dzień dobrze spędzić na leniuchowaniu. Jeszcze nigdy tak bardzo nie chciałam opuszczać żadnego kraju. Kuba wskoczyła u mnie na pierwsze miejsce, detronizując Gruzję i ciekawa jestem, czy jakiś kraj będzie w stanie zrzucić z pierwszego miejsca Kubę. Tydzień to zdecydowanie za mało, ale tam wrócimy, na pewno! Udało nam się zobaczyć tylko północną część Kuby, a wewnętrzny głos mówi nam, że ta południowa jest równie ciekawa. Następnym razem na pewno nie odpuścimy kilkudniowego trekkingu na Pico Turquino – najwyższy szczyt Kuby.
Porady:
- cygara są dość drogie, nawet bylibyśmy skłonni powiedzieć, że bardzo drogie, można oczywiście kupić cygara od naganiaczy, które będą trochę tańsze; my kupiliśmy dosłownie kilka, bez banderol od mężczyzny, który ma niewielką plantację tytoniu
- rum jest bardzo tani w porównaniu z cenami w Europie, dlatego opłaca się go przywieźć
- bankomatów jest bardzo niewiele, a jeśli już są, to przyjmują tylko karty Visa
- najlepiej opłaca się mieć euro lub dolary kanadyjskie na wymianę, dolary amerykańskie, to zły pomysł, jest przy ich wymianie pobierana specjalna dodatkowa prowizja
- wynajem rowerów jest łatwo dostępny i stosunkowo tani – do 15 euro za cały dzień
- jedzcie owoce! Wszystkie! Są przepyszne i nawadniają
- należy pamiętać, żeby wszystkie mogące się przydać leki oraz środki higieny osobistej zabrać ze sobą z domu, na Kubie ciężko choćby o tampony czy podpaski (można tego typu produkty dostać tylko w specjalnych sklepach dla turystów, a tych jest niewiele i ceny w nich oczywiście zwalają z nóg), jednocześnie kubańska służba zdrowia uznawana jest za najlepszą na świecie!
- po angielsku można się porozumieć głównie w miejscach związanych z turystami, jednak nie jest to popularny język na Kubie
- aby mieć internet należy kupić specjalną kartę, która starcza na godzinę, można z niej korzystać tylko w specjalnie wybranych punktach, my skorzystaliśmy z niej tylko raz – na lotnisku czekając na samolot do domu
- opłata przy wyjeździe na lotnisku – 25 CUC już nie obowiązuje
- przy wjeździe na Kubę należy okazać tarjeta de turista – jest to coś a la wiza. Należy ją wyrobić jeszcze w Polsce – my wyrobiliśmy ją w zaprzyjaźnionym biurze w Krakowie – Aina Travel, sama tam kiedyś pracowałam przy wizach turystycznych i wiem, że dziewczyny załatwią każdą wizę, pierwszą część karty turysty zostawiamy przy wjeździe, drugą oddajemy przy wyjeździe
Opmerkingen