top of page

Na siagę!*

  • activemadness
  • 9 lut 2017
  • 6 minut(y) czytania

Jest ciemno, szaro i zimno. Szybko pakujemy najpotrzebniejsze rzeczy i ruszamy w stronę Szaflar. Po drodze pijemy kawę, aby choć trochę się rozbudzić. Dzień wstaje powoli, ale mgły nie ustępują. Przeczuwamy, że niektórych punktów na trasie będziemy szukać po omacku.

W szkole w Szaflarach szybko odbieramy pakiety startowe, cieszymy się, że na szkolnym parkingu są jeszcze wolne miejsca i zakładamy stuptuty (bez nich mielibyśmy pełno błota i śniegu w butach), sprawdzamy raz jeszcze wyposażenie obowiązkowe (gwizdek, czołówka, kompas, małe czerwone światełko, folia NRC) i idziemy na odprawę. Przebiega szybko i całą grupką udajemy się na rynek w Szaflarach. Na minutę przed startem zawodnicy tras TP25 i TP50 otrzymują mapy. Był to nasz pierwszy bieg na orientację i chyba dlatego, że wcześniej naczytaliśmy się relacji z innych biegów, byliśmy pewni, że będziemy sami ustalać sobie trasę i wybierać dowolne punkty kontrolne, a tu zaskoczenie! Owszem trasę obieramy sami, ale punkty musimy zdobywać w odpowiedniej kolejności. Wcale nas ta wizja nie smuci, jedynie obawiałam się, że będziemy dłużej poruszać się w zwartej grupie, jednak były to niesłuszne obawy.

Równo o 9 zaczęliśmy biec do pierwszego punktu zlokalizowanego na górze Raniszberg ozdobionej pięknym metalowym krzyżem (ku mojemu zaskoczeniu mimo swoich gabarytów kompletnie niewidocznym z dołu). I tutaj popełniliśmy pierwszy błąd, zresztą nie tylko my. Większość zawodników była bowiem pewna, że spokojnie skręcą sobie z ulicy w prawo i wybiegną pod górkę. Okazało się, że przy drodze stoją domy szczelnie do siebie przylegające ogrodzeniem. Mogliśmy trochę zawrócić i skręcić w polną drogę lub wdrapywać się przez chaszcze. Drugą opcję wybrały znajdujące się koło nas osoby. My po kilku metrach stwierdziliśmy, że spróbujemy inaczej, bo ta gęstwina tylko nas spowalnia, przebiegliśmy jeszcze kawałek dalej i odnaleźliśmy ścieżkę prowadzącą na szczyt. Strata czasu do pierwszej dwójki, która obrała prawidłową trasę była już niestety znacząca. Jednak w biegach na orientację nie należy się poddawać! Każdą stratę można nadrobić poprzez dobrą nawigację (Łukasz bardzo się śmiał z mojego powiedzenia „co sobie podbiegną, to stracą” – wzięło się to z tego, iż dwie pary biegnące przez mniej więcej 2 punkty w naszej bliskiej okolicy cały czas biegły, jednak przez to mniej patrzyły i analizowały mapę, co skutkowało wyborem złej lub gorszej trasy i częstym zawracaniem, my idąc żwawo docieraliśmy do punktu równo z nimi lub przed). Ja od zawsze uwielbiałam mapy i wszelkie zabawy w terenie, dlatego nawigacja sprawiała mi nie lada frajdę i żadnych trudności. Kompasów użyliśmy tylko dwa razy.

Droga do kolejnego punktu poprzez bardzo gęstą mgłę była dość utrudniona. Szliśmy rozwleczoną grupką z innymi zawodnikami (w tym dwoma psami), po dość płaskim terenie pokrytym śniegiem, gdzie nasze nogi zapadały się powyżej kostek. Kolejny punkt znajdował się na wzniesieniu. Zaraz po szybciutkim odbiciu kart ruszyliśmy nasypem w stronę zakola Małego Rogoźniczka (tam widzieliśmy przepiękny, bardzo duży ślad w śniegu pozostawiony przez jelenia), gdzie miał znajdować się kolejny, już trzeci punkt kontrolny. Wybranie tej drogi oszczędziło nam trochę czasu, który inne zespoły straciły na wspinaczkę wybierając inny wariant trasy (naprawdę warto patrzeć na poziomice!). Chociaż w sobotę czuć było odwilż, to aby dojść do punktu, musieliśmy przekroczyć potok. Na szczęście lód dobrze trzymał.

Kolejny punkt znajdował się na wzgórzu Żar. Początkowo chcieliśmy wybrać trasę na przełaj, ale doszliśmy do wniosku, że możemy trochę zboczyć lub napotkać jakąś przeszkodę, dlatego ruszyliśmy w dół potoku, by następnie odbić w ulicę Jana Pawła II. Dotarcie na pagórek nie sprawiło nam trudności, jedynie umiejscowienie punktu na samym końcu rozwleczonego i bardzo krzaczastego szczytu trochę wszystkich zdezorientowało. Mieszkańcy okolicznych miejscowości patrzyli na nas z zaciekawieniem, kiedy mijaliśmy ich podwórka oraz samochody, dzieci za każdym razem krzyczały radośnie „dzień dobry”. Kolejny raz musieliśmy przekroczyć Małego Rogoźniczka i znaleźć nasz dziurkacz do karty w pobliżu mostku w okolicach Chodówki. Był to odcinek, gdzie mimo bardzo dużego zachmurzenia i gęstej mgły nasze buzie trochę się opaliły, a nawet przypiekły.

Szósty punkt znajdował się koło torów kolejowych w pobliżu Zakopianki. Żeby do niego dotrzeć przecięliśmy duże pole, po raz kolejny brnąc w śniegu. Biegi na orientację w zimie mają swoje uroki. Jednym z nich jest broń obosieczna, czyli ślady poprzedników. Niby mogą nas naprowadzić na punkt kontrolny, ale nigdy nie mamy pewności czy te ślady są na pewno innych zawodników, a nie jakichś przypadkowych osób. Możliwe jest też, że ktoś przed nami wybrał jednak złą drogę. Niestety takie ślady mogą uśpić czujność, dlatego staraliśmy się nie zwracać na nie uwagi. To na co częściej patrzyliśmy, były ślady zwierząt na bezdrożach. Zwierzęta z reguły wybierają najbardziej optymalną drogę przez gęste zarośla i warto iść po ich śladach – jest bardzo prawdopodobne, że to będzie najbardziej optymalna droga.

Jedną z zasad biegu było nieporuszanie się wzdłuż Zakopianki – chodziło głównie o nasze bezpieczeństwo. Na szczęście Zakopiankę przekraczaliśmy tylko dwa razy. Musimy przyznać, że we mgle, odgłosy szybko przejeżdżających aut ułatwiały nawet nawigację. Kiedy znowu znaleźliśmy się po stronie Szaflar musieliśmy przekroczyć Biały Dunajec. Tym razem nie odważyliśmy się na przejście na dziko – tafla nie była pokryta lodem, podejrzewam, że w lecie śmiało wskoczylibyśmy do wody, jednak początek lutego nie jest wymarzonym czasem na zimne kąpiele. Rzekę przekroczyliśmy najbliższym mostem i podjęliśmy mozolną wspinaczkę do kolejnego punktu. Przewyższenie oraz nachylenie stoku było dość spore, dlatego nawet o truchcie nie było mowy. Po dotarciu wyżej nasz wysiłek został wynagrodzony, dzięki inwersji, mgła wraz ze smogiem została poniżej, a my podziwialiśmy bezchmurne niebo i przepiękny widok na Tatry. Punkt nie był nawigacyjnie trudny, w okolicy widzieliśmy uczestników Adventure Race pokonujących odcinek rowerowy. Następnie udaliśmy się w stronę Leśnicy do przedostatniego punktu umiejscowionego przy kolejnym metalowym krzyżu – szczerze? nie mieliśmy pojęcia, że na Podhalu jest tyle olbrzymich krzyży! Yo miejsce, to również fajny punkt widokowy, nie obrazilibyśmy się, gdybyśmy nagle stali się właścicielami jednego z pobliskich domów – widok z okien mają wart wszystkiego! Wprost na nasze najwyższe góry.

Przed nami został ostatni punkt – myślimy bułka z masłem. Naszą czujność chyba uśpiły poprzednie dość proste nawigacyjnie punkty. Wiedzieliśmy, że będziemy musieli teraz zejść sporo w dół, by następnie znowu wspiąć się trochę w górę. I to był nasz błąd. Powinniśmy wybrać wariant z użyciem drogi Rola Galicowa. Nie mam pojęcia, co nas skłoniło do wspinania się na Stasiki – prawdopodobnie zmęczenie, w końcu od kilku już godzin intensywnie się przemieszczaliśmy. Ta wspinaczka niestety zabrała nam sporo czasu i sił. Później już nie chcąc ryzykować wybraliśmy wariant podążania wzdłuż rzeki, przy której znajdował się ostatni z punktów kontrolnych. Im niżej schodziliśmy tym okrążała nas gęstsza mgła. Zupełnie nie ułatwiało nam to nawigacji, ale cieszyliśmy się, że prowadzi nas rzeka. W niedalekiej już odległości od punktu zauważył nas jeden z zawodników i cieszył się, ze nas usłyszał, bo w tej mgle nie mógł się odnaleźć. Zupełnie mnie to nie dziwiło, przybycie z innego kierunku mogło w tych warunkach skutecznie utrudnić odnalezienie Furczańskiego. Wyzwaniem okazało się również odnalezienie ostatniego punktu. Na informacji podany jako: skraj lasu/potok. Okolica była już nieźle wydeptana, widać nie tylko my mieliśmy problem ze zlokalizowaniem dziurkacza. Obeszliśmy dokładnie cypelek, krzaki w okolicach rzeczki. Nic. Już myślałam, że może jakiś „żartowniś” postanowił usunąć nasz punkt (w ten sam weekend faktycznie jakiś „żartowniś” poprzestawiał strzałki kierujące zawodników Wilczych Groni, czołówka dokręciła niepotrzebnie ok. 4 dodatkowe kilometry). Po kilku chwilach odnaleźliśmy punkt, ukryty głęboko w gałęziach iglaka po drugiej stronie potoku niż przypuszczaliśmy. Teraz czekała nas już tylko szybka droga do szkoły w Szaflarach gdzie znajdowała się meta. Droga prosta, prowadząca cały czas lekko w dół dała nam się jednak we znaki. Grząski śnieg, momentami błoto i zmęczenie. Mijając pomnik A. Suskiego myśleliśmy w trójkę, że to coś zupełnie innego – każdy w sumie zobaczył chyba to co chciał zobaczyć w tej gęstej mgle. Jednak wiedzieliśmy już, że jesteśmy blisko.

Wpadając na metę zaskoczyliśmy chyba troszkę organizatorów jedzących obiad :) Jak ja im go zazdrościłam! Przez całą drogę zjadłam tylko batonika! (ja podczas biegania nie jestem w stanie jeść, nie odczuwam głodu, coś zawsze zjadam na siłę, natomiast tuz po jestem w stanie zjeść konie z kopytami, Łukasz natomiast je dosłownie każde jedzenie, które zapakowaliśmy do plecaka, czy to w trakcie biegów czy treningów). Organizatorzy przygotowali jednak dla nas niespodzianki :) Otrzymaliśmy wejściówkę do term Gorący Potok oraz blankiet na posiłek w tamtejszej restauracji. Postanowiliśmy z tego skorzystać i udaliśmy się na obiad. Muszę przyznać, że ostatnio tak smakowała mi zupa na Łemkowynie. Dostaliśmy naprawdę pyszną zupę warzywną i żeberka. Pozostawało jeszcze założyć skarpety otrzymane od jednego ze sponsorów biegu i mogliśmy śmiało wracać do Krakowa.

Dużym plusem było zorganizowanie mety w szkole. Po pierwsze było gdzie zaparkować – na tego typu zawody ludzie przyjeżdżają w większości własnymi samochodami i bardzo fajne było to, że nie trzeba się było bić o miejsce parkingowe ani martwić czy nie będzie niemiłej niespodzianki po powrocie do auta w postaci mandatu. Po drugie można się było spokojnie przebrać w suche rzeczy w cieple – udostępniono dla nas salę gimnastyczną wraz z szatniami. Jeśli ktoś chciał skorzystać z prysznica mógł to spokojnie zrobić w Gorącym Potoku. To co mnie zaskoczyło, to sama meta, jestem przyzwyczajona, że na mecie zawsze ktoś jest kiedy ją przekraczam, tutaj nie było nikogo. Czułam się trochę jak na zwykłym treningowym wybieganiu, ale nie uważam tego absolutnie za minus.

Trasa miała mieć około 25km, my zrobiliśmy niecałe 27km. Jesteśmy zachwyceni tą formą biegu! Ice Adventure Race zachęcił nas do rozwoju w tym kierunku. Zaczynamy powoli uzupełniać nasz tegoroczny biegowy kalendarz o inne biegi na orientację. A do Szaflar na pewno wrócimy za rok, albo kto wie, może nawet na letnią edycję! A jeśli się odważymy to może spróbujemy swoich sił w wersji adventure.

Jedna rzecz, którą bym zmieniła, to mapa otrzymana na starcie. Nie było na niej naniesionej trakcji sieci energetycznej. Szkoda, bo bardzo by się taka informacja przydała. Tutaj znajduje się link to mapy.

*na przełaj, na skróty

Comments


You Might Also Like:

© 2016 by Active Madness. Proudly created with Wix.com

bottom of page