XIV Bieg Rzeźnika
- activemadness
- 13 cze 2017
- 6 minut(y) czytania
[Prolog]
Lipiec 2016 – nasz pierwszy wyjazd w Bieszczady. Jesteśmy zauroczeni i już wiemy, że będziemy chcieli tu wrócić. Troszkę podczas tego pobytu biegamy (8-15km), wędrujemy (połoniny Caryńska i Wetlińska, Tarnica) i staramy się chłonąć atmosferę tego miejsca. Trafiamy do Chaty Wędrowca – totalnie zakochujemy się w tutejszym naleśniku gigancie! To właśnie tam w sklepiku trafiamy na książkę „Rzeźnik. Historia kultowego biegu”. Oczywiście o samym biegu wiele słyszeliśmy, znają go nawet ci którzy nie biegają. Ponieważ w tamtym czasie czytamy sporo książek o bieganiu, kupujemy Rzeźnika.
Październik 2016 – oboje jesteśmy po lekturze, chociaż Anna Dąbrowska i Piotr Skrzypczak opisują nie tylko świetną atmosferę biegu oraz fascynujące historie biegaczy, ale również ból, cierpienie i niesamowitą wewnętrzną walkę, nie zniechęcają nas i zapala się w nas mała iskierka. A może warto spróbować?
Grudzień 2016 – ruszają zapisy na Bieg Rzeźnika. Mamy tylko dwa losy, ale ryzykujemy. Nie wierzymy zbytnio w to, że nas wylosują, idziemy na żywioł. Ustalamy, że jak uda nam się dostać na listę startową to biegniemy, a jeśli nie, to mówi się trudno.
22 grudnia 2016 – jesteśmy na naszych świątecznych wakacjach w Maroku. Dotarliśmy późnym wieczorem do hotelu. Jesteśmy padnięci po wyczerpującym dniu, Łukasz łączy się z wi-fi, sprawdza listę… Nie wierzymy. Udało się! Jesteśmy na liście!
Maj 2017 – jesteśmy po naszym pierwszym Ultra na Roztoczu, to miał być sprawdzian przed, 65km przewyższenie tylko 1200m. Udaje nam się pokonać go w limicie czasu, jednak pod koniec stawki. Słabo. Wszystko nas boli, Claudia jak to Claudia stwierdza: „Ten Rzeźnik to nam się nie uda, nie ma szans…”.
[Weekend zero]
Czerwiec 2017 - w piątek po pracy wyruszamy do Cisnej. W końcu urlop na poniedziałek załatwiony od dawna, miejsce w Perełce opłacone, przyjechać trzeba. Całą sobotę bijemy się z myślami. Odbieramy pakiety startowe, pakujemy plecaki, przygotowujemy rzeczy na przepaki. Czuć przedstartowy stres, ale jakiś taki inny niż zwykle, w końcu nie biega się codziennie 80 kilometrów. Stwierdzamy, że skoro już mamy pakiety, wylosowano nas, to nie możemy nie spróbować. Niepodjęcie wyzwania byłoby nie fair w stosunku do niewylosowanych osób, które może gdyby były na naszym miejscu to by pobiegły. Ustawiamy budziki na 00:50. Autobusy do Komańczy odjeżdżają o 1:45. W autobusie Łukasz śpi, Claudia patrzy w ciemną bieszczadzką noc. Na starcie szybka rozgrzewka, dopinanie pasków plecaka, mocowanie czołówek i sprawdzanie czy numery startowe nie mają szans odpaść. W sobotę nieźle lało, na szczęście w nocy deszcz dał odetchnąć i przestał padać. Wszędzie biegacze, światła latarek, ostatnie przedstartowe uwagi od organizatora. Odliczanie, zegarki łapią GPS, wystrzał. Już nie ma odwrotu, trzeba biec.
Pierwsze 7km do Duszatyn biegniemy wszyscy w grupie, nie trzeba nawet włączać czołówek, światło od innych biegaczy świetnie oświetla drogę. Zresztą to droga utwardzana, małe przewyższenie. Biegnie się niezwykle przyjemnie. Chłód przed świtem, głębia nocy powoli się przełamuje. Wszyscy są jeszcze w dobrych humorach, słychać żarty i gwarne rozmowy.


Na dotarcie do pierwszego punktu kontrolnego na Przełęczy Żebrak mamy 3 godziny i 15 minut, dystans 16,7km. Po drodze mijamy śliczne Jeziorka Duszatyńskie, wszędzie jest mgła, wiatr strąca krople wody z mokrych drzew. Jesteśmy na punkcie sporo przed limitem. Napełniamy tylko bukłaki wodą i lecimy dalej. Nie ma co tracić czasu. Wiemy, że dalej będzie gorzej. Następna na trasie jest Cisna, żeby do niej dotrzeć musimy wyjść na Wołosate (1071m n.p.m.). Ciężka chwila na punkcie, w nogach tylko 32km, ale w sumie jesteśmy już poniekąd na mecie. Pierwszy przepak i pieczone ziemniaki! Ciężko opuścić punkt… Zabieramy żele i słodycze, znowu uzupełniamy wodę, bierzemy izotonik i ruszamy. Mamy nadzieję, że za 50km wrócimy tu o własnych nogach.
Zaraz za punktem niespodzianka! Kolejka! Mały drewniany mostek nad Solinką, a na nim dziki tłum. Ci z tyłu krzyczą do tych z przodu żeby szybciej się ruszali. Nikt w umie nie wie, skąd taki zator. Podchodzi do nas Mirek – dyrektor biegu, zdziwiony tak samo jak my: „No co oni nie umieją przejść?! Przecież tam jest lina!”. Po kilkunastu minutach sami już wiemy, co powodowało zator… Lina i owszem pomagała, ale rozdeptany stromy stok z masą błota nikomu przejścia nie ułatwiał. Jeden błędny krok i leciało się wprost do rzeczki, po drodze można było jeszcze zebrać punkty za uderzenie w drzewo. Udaje nam się przejść ten odcinek i lecimy dalej.



A dalej kolejne niespodzianki. Okazało się, że sponsorem podejść XIV Biegu Rzeźnika została… Łemkowyna! Tyle błota to chyba nawet na słynnej Błotowynie nie widzieliśmy. Nie trzeba chyba nikomu wspominać, że biegu to nie ułatwiało. Z Cisnej parliśmy mocno pod górę. Widoki były iście baśniowe: olbrzymie paprocie, wielkie babki, polany jagód, las osnuty mgłą. Mimo sporych przewyższeń do pokonania, parliśmy do przodu. Były małe kryzysy, ale po zjedzeniu cukru szybko znikały. Zdobyliśmy po drodze Małe Jasło, Jasło oraz Okrąglik, wszystkie ponad 1000m n.p.m.
Do punktu w Smereku dotarliśmy z uśmiechem na twarzy. Za nami było już 50km trasy. Na tym przepaku czekały na nas suche ubrania (to niewyobrażalne jak cudownie przebranie się podczas takiego biegu wpływa na człowieka! Jakby doszły nowe siły!). Claudia zamieniła koszulkę na podkoszulek z lokalnego krakowskiego Biegu na Bagry z 2016, co zaskoczyło jednego z fotografów na trasie, który widząc nazwę biegu zawołał „O! Biegiem na Bagry! To Wy z Krakowa?!”. Radośnie (zupełnie nie wiem skąd braliśmy pokłady siły na odpowiedzi z uśmiechem na twarzy i skakanie!! do zdjęć) odpowiedzieliśmy: tak! Zjedliśmy najlepszy ryż z jabłkiem i cynamonem w naszym życiu, kabanosy i ruszyliśmy w dalszą drogę. Przed nami został ostatni punkt kontrolny, który musieliśmy opuścić po maksimum 13 godzinach i 45 minutach całkowitego biegu. Udało nam się to na 5 minut przed zamknięciem punktu.



Dopiero teraz rozpoczęła się prawdziwa walka. Do mety zostało niby 12km, ale przy tym dwa olbrzymie podejścia. Wejście na Hyrlatą okazało się nie lada wyzwaniem. Nasze siły opadały, a walka toczyła się z głową. Zaczynaliśmy mieć małe zwidy: widzieliśmy domek w środku lasu, znaki drogowe, czy ruszające się w lesie postaci. Wiedzieliśmy, że tylko od siły woli zależy to, czy dotoczymy się na metę. To był ostatni etap, byliśmy już tak blisko, a jednocześnie tak daleko! Przestało działać nawet wspomaganie żelami, żelkami, izotonikami i wziętym z ostatniego punktu Burnem. Męka na podejściach i okropny ból kolan przy zejściach. Nie mieliśmy w przeciwieństwie do dużej części zawodników kijków, dlatego nie mogliśmy odciążyć nóg. Parliśmy jednak do przodu. Mimo już praktycznie zupełnego braku sił podziwialiśmy widoki, chmury się rozstąpiły, mgła opadła zupełnie i zaczęło być widać coś dalej niż na 50 metrów. Ukazały nam się cudowne Bieszczady. Przed ostatnim podejściem musieliśmy pokonać pseudo mostek z palet przygotowany specjalnie dla uczestników biegu. Na podejściu było już w oddali słychać dźwięki imprezy – to nasza meta! Teraz już nie mogliśmy zrobić nic innego jak tylko przeć do przodu. Uważaliśmy bardzo na zejściach, żeby przypadkiem jakimś głupim krokiem nie zaprzepaścić całego biegu. Zdawało nam się, ze zbiegamy bez końca! Dźwięki były coraz bardziej wyraźne, ale zdawało nam się, że ten zbieg nigdy się nie skończy! I wtedy ukazał nam się znajomy odcinek! Liny, błoto i mostek! Mostek do METY!! Tuż przed metą czekał na nas jeszcze minimalny podbieg i biegiem przekroczyliśmy metę! To koniec! Usłyszeć z ust wolontariusz nakładających medal „Gratulacje! Jesteście Rzeźnikami!” – jest na pewno jedną z tych chwil, które zapamiętamy do końca życia! Łukasz szukający od razu piwa (i czegoś do zjedzenia) i Claudia ze łzami szczęścia w oczach. Byliśmy totalnie zmęczeni i najszczęśliwsi na świecie! Po biegu przespaliśmy 11 godzin…

[Epilog]
Jednoczesnym utrudnieniem i ułatwieniem biegu jest to, że rozgrywany jest on w parach. Czasem partner może nas osłabiać, a czasem tylko dzięki niemu dotrzemy do celu. Ponieważ nie od dzisiaj biegamy i trenujemy razem, byliśmy pewni, że jeśli mamy ukończyć ten bieg, to tylko w tym składzie. Wsparcie przyjaciela, partnera sportowego i jednocześnie miłości życia w jednym, daje kombinację doskonałą. Wiemy, że tylko dzięki wzajemnemu wsparciu na etapach kryzysowych udało nam się tego dokonać – przebiegliśmy Rzeźnika! Dodatkową siłę dawali nam jak zwykle wolontariusze i kibice! Jesteście niezastąpieni! Czekaliście na wszystkich punktach do końca i w miejscach, w których byśmy się Was nie spodziewali. Każde dobre słowo z Waszych ust dodawało nam sił! I wreszcie inni biegacze. Wspólne motywowanie się na trasie to coś wspaniałego (szczególne podziękowania dla Darii i Andrzeja – ostatnie kilometry bez Wami byłyby dużo cięższe)! Składową naszego sukcesu jest wsparcie wolontariuszy, kibiców i biegaczy! To właśnie najbardziej kochamy w takich biegach. Ta atmosfera nie da się z niczym porównać.
Comentarios